niedziela, 8 kwietnia 2018

"Polska szkoła, taka jak nasza, ma sens." Tym bardziej, że jest jedyna w Ameryce Łacińskiej.

Polska szkoła w mieście Meksyk w pewnym momencie miała tylko siedmioro podopiecznych, w tym pięcioro to były dzieci ówczesnego ambasadora. Ale przetrwała.

Sobota rano. Hanna Kot-Arredondo, kierowniczka szkoły polskiej, siedzi przy drewnianym stole i przygotowuje dyplomy na konkurs recytatorski dla dzieci. Uczniowie chodzą po ogrodzie Ambasady Polskiej w Meksyku i powtarzają wiersze polskich poetów. Rodzice zaczynają zajmować miejsca na widowni w jednej sali.                 


- Robimy dużo przedstawień, bo dzieci bawią się w czasie przygotowań, a przy tym dużo się uczą - mówi Hanna Kot-Arredondo. - "Pamiętacie kto był ostatnim królem Polski?" -  pytam czasem. A jeśli nikt nie wie, to podpowiadam: "Oskar bardzo ładnie zagrał tego władcę". I już wiadomo, że chodziło o króla Stasia.


Z Indii do Meksyku


Hanna Kot przyjechała do Meksyku w 1986 roku. Męża, Meksykanina, poznała w Polsce, kiedy robił doktorat z rybołówstwa w Akademii Rolniczej. Bez znajomości języka ciężko by mu było znaleźć pracę, dlatego zdecydowali się na wyjazd z Polski. Początkowo Meksyk wydawał się Hannie mało egzotyczny w porównaniu z Indiami, gdzie przez cztery lata studiowała orientalistykę. Tak było do dnia, kiedy zobaczyła ruiny indiańskiego miasta El Tajin w stanie Veracruz. Piramida była schowana w dżungli, porośnięta trawą, iguany wygrzewały się na słońcu. Wydawało jej się, że odkryła nieznaną cywilizację.





Hanna tęskni za Polską. Ale to w Meksyku ma rodzinę, dom i pracę. Ojczyznę stara się odwiedzać raz do roku. Z meksykańską Polonią długo nie miała kontaktu. W 2000 roku poprzednia kierowniczka szkoły polskiej zaproponowała jej poprowadzenie zajęć z historii. - W Indiach też uczyłam polskie dzieci tego przedmiotu. Przyjęłam więc ofertę - mówi. - Na początku miałam spore problemy z mówieniem po polsku na lekcjach, bo nie posługiwałam się tym językiem na co dzień. Zacinałam się, brakowało mi słów. Teraz coraz gorzej mówię po hiszpańsku - śmieje się.

Obecnie w tygodniu prowadzi meksykańskie przedszkole muzyczne oraz akademię muzyczną dla młodzieży i dorosłych w mieście Meksyk, a w soboty jeździ na zajęcia do szkoły polonijnej.


Dla około 30 dzieci


Szkół przy polskich placówkach dyplomatycznych jest dzisiaj około 70 w 35 krajach. W sumie mają ponad 17 tysięcy uczniów. Większość szkół została utworzona przez polski rząd w 1973 roku z myślą o dzieciach dyplomatów i innych polskich pracowników tymczasowo przebywających poza krajem. W ciągu tygodnia dzieci chodziły do lokalnych szkół, a w soboty - na zajęcia uzupełniające do polskiej szkoły. Początkowo w polonijnych placówkach program zajęć był taki sam jak w kraju, a uczniowie na koniec roku dostawali świadectwo i mogli przystąpić do polskiej matury.


W pewnym momencie okazało się jednak, że polska szkoła w Meksyku ma tylko siedmioro podopiecznych, w tym pięcioro to dzieci ówczesnego ambasadora. Planowano ją zamknąć. Nie doszło do tego, ponieważ zmieniły się przepisy - do tych placówek zaczęły być przyjmowane także dzieci Polaków stale zamieszkałych za granicą oraz osób bez obywatelstwa polskiego. - W tej chwili na liście mamy około 30 uczniów, których oboje lub jedno z rodziców pochodzą z Polski - mówi Hanna. - Niektóre z dzieci przyjeżdżają na lekcje z innych miast.




Polska szkoła w Meksyku utrzymywana jest za rządowe pieniądze. Zatrudnia historyka, polonistę oraz nauczycielkę edukacji wczesnoszkolnej. W 2010 roku zmieniono program zajęć i obecnie odbywają się tutaj lekcje z języka polskiego i wiedzy o Polsce. Szkoła jest podzielona na podstawówkę, gimnazjum i liceum, ale jeśli w klasie jest mniej niż siedmioro uczniów, to roczniki się łączy.

Hanna Kot uczy w szkole podstawowej i w liceum wiedzy o Polsce, czyli historii z elementami geografii. Zauważyła, że najmłodszych uczniów najbardziej interesują królowie, wojny oraz zamki. Na jednych zajęciach rozmawiali o husarii i Janie III Sobieskim. Uczniowie byli zachwyceni tematem, bo polska historia bardzo różni się od meksykańskiej.


- Wiedzą sporo o miejscach w Polsce, z których pochodzą ich rodzice, bo tam jeżdżą na wakacje. Na przykład mama rodzeństwa, które się u nas uczy, jest z Krakowa. Oni uwielbiają Kraków i opowiadają innym dzieciom krakowskie legendy - opowiada Hanna.


Z Rumunii do Meksyku


Łukasz Grodziński, polonista, stoi przy tablicy w jednym z pomieszczeń, które ambasada zgodziła się udostępnić szkole na poprowadzenie lekcji. Przy długim stole siedzi grupka dzieci.


- Dzisiejszy temat to "Moje ulubione miejsce" - mówi. - Do opisania tego miejsca posłużą nam przymiotniki. Jakie jest twoje ulubione miejsce? - pyta jedną z uczennic.     


- Moje ulubione miejsce to Paryż.


- A twoje? - wskazuje ręką na chłopca w zielonym sweterku.


- Jak się mówi po polsku "centro comercial"? - pyta.


- Galeria handlowa.


Łukasz pochodzi z Jeleniej Góry. Po ukończeniu polonistyki rozpoczął studia doktoranckie, a potem zaczął uczyć języka polskiego w jednym z liceów w Poznaniu. W pewnym momencie został bez pracy. Przez rok wysłał CV do różnych szkół i firm, jednak telefon nie dzwonił. Wtedy usłyszał o Ośrodku Rozwoju Polskiej Edukacji za Granicą. Wkrótce dostał pracę nauczyciela języka polskiego w Rumunii i zamieszkał na Bukowinie.

Łukasz uważa, że Rumuni mentalnie przypominają Polaków. I podobnie jak my emigrują na Zachód. Dlatego dzieci polskiego pochodzenia nie miały motywacji, żeby się uczyć języka swoich przodków. Kiedy więc dowiedział się, że w Meksyku jest potrzebny polonista, kupił bilet, spakował walizkę i poleciał do miasta Meksyk. Mieszka tutaj już od czterech lat.





- Kraj jest fascynujący, ale emigracja bywa uciążliwa - mówi. - Człowiek jest poza swoim językiem, kulturą i wszystkim, co znane i bliskie. Doskwiera tęsknota za znajomymi i rodziną. Do tego sama Polonia nie jest zbyt duża, w całym Meksyku mieszka około pięciu tysięcy osób.

 "Mama tęskni za Polską"


Aleksander, wysoki, szczupły chłopak z ciemnymi włosami, siedzi w jednej z sal i czyta "Ferdydurke" Gombrowicza. Do szkoły polskiej w Meksyku chodzi od trzynastu lat. W tym roku kończy naukę i rozpoczyna studia w Queretaro.


- Kiedy byłem mały, nie chciałem tutaj przyjeżdżać - mówi piękną polszczyzną. -  Mieszkamy w Toluce i dojazd do miasta Meksyk zajmuje sporo czasu. Mamie jednak zależało, żebyśmy z siostrą chodzili na zajęcia. Ona mieszka w Meksyku 28 lat, do tej pory nie ma obywatelstwa meksykańskiego i tęskni za Polską. Chociaż raz na tydzień chciała mieć kontakt z Polakami.

Mama Aleksandra od urodzenia mówi do niego i jego siostry po polsku. W święta Bożego Narodzenia zawsze przygotowuje pierogi, barszcz czerwony i wszyscy dzielą się przy stole opłatkiem. Ulubionym serialem Aleksandra są "Czterej pancerni i pies". Po raz pierwszy obejrzał go z mamą.





Aleksander mniej więcej co dwa lata odwiedza rodzinę w Nowym Sączu i Krakowie. Bardzo lubi Polskę, ale jeszcze nie zdecydował, gdzie zamieszka na stałe. - Świadectwo szkoły polonijnej nie pomoże mi w dostaniu się na studia w Polsce - mówi.

Pięcioro studentów


Hanna, żeby prowadzić szkołę, przez ostatnich kilka lat zrobiła trzy dodatkowe podyplomówki. Zdobyła też dyplom z historii i stopień nauczyciela kontraktowego. Studiowała online, na własny koszt, i na wszystkie egzaminy leciała do Polski.         


- Zrobiłam to, bo mam świadomość, że szkołę prawdopodobnie by zamknięto z braku wykwalifikowanej osoby na moje miejsce. W tej chwili mija 17 lat mojej pracy tutaj. Szkoda by było to zostawić - mówi.


Wcześniej w Ameryce Łacińskiej działały również placówki w Argentynie, na Kubie i w Brazylii. Wszystkie poza Meksykiem zamknięto. Tamtejsza Polonia może uczyć się teraz języka tylko w społecznych centrach kulturalnych lub przy kościołach.


- Uważam, że polska szkoła, taka jak nasza, ma sens - mówi Hanna. - W domu trudno jest nauczyć dziecko mówić po polsku. Wiem to z własnego doświadczenia, bo mam syna, który tak sobie zna nasz język. Jak był mały, mówił po polsku, potem nie chciał ze mną w tym języku rozmawiać, bo żadna z mam jego kolegów tak nie mówiła. Dopiero kiedy zaczęłam tutaj uczyć, zabierałam go na moje zajęcia jako wolnego słuchacza.


Do tej pory pięcioro absolwentów szkoły rozpoczęło studia w Polsce. Wśród nich jest dwóch Meksykanów, których Polak uczył gry na skrzypcach i za jego namową postanowili kontynuować naukę w jego ojczystym kraju. W liceum zaczęli przychodzić na sobotnie zajęcia, a po trzech latach wyjechali na polską uczelnię, znając język polski w stopniu średnio zaawansowanym.


- W Meksyku dzieci są wychowywane bezstresowo i ciężko je do czegoś zmusić. Gdyby nie chciały tutaj przychodzić, toby tego nie robiły - przyznaje
kierowniczka szkoły.

niedziela, 17 września 2017

Matka Boga, lalka Barbie, Superwoman, Hello Kitty. Po prostu "Super Maryja", ikona popkultury

Matka Boska z Auckland wygląda zwyczajnie. Ale w ręku trzyma test ciążowy z dwiema kreskami. W nowozelandzim mieście wybucha skandal, ale pastor wie, że pomysł wypalił - na jego plakacie Maryja zmierzyła się z problemami współczesnych kobiet. Jest bliska milionom ludzi na całym świecie, a ci przerabiają ją, tworzą i wymyślają na nowo. Ikona sprzed setek lat stała się ikoną popkultury.


Kościół Świętego Mateusza w centrum Auckland w Nowej Zelandii chciał Matką Boską z Testem Ciążowym przybliżyć jej postać współczesnym ludziom. Plakat miał zmusić wiernych anglikańskiej parafii do zadania sobie pytania: jak Maryja Dziewica zareagowałaby na ciążę we współczesnych czasach?




- Maryja spogląda na swój test ciążowy w domuByła bardzo młodą panną z biednej rodziny. Nawet jeśli podejrzewała, że może spodziewać się dziecka, musiała być w szoku, gdy jej przypuszczenia okazały się prawdą. Ciąża mogła mieć wpływ na jej plany na przyszłość. Z pewnością nie była pierwszą i ostatnią kobietą w podobnej sytuacji. Chociaż uważamy święta za czas radości, kojarzą się nam ze Świętym Mikołajem, reniferami i kolędami, związane są też z prawdziwymi wydarzeniami, historią o prawdziwej ciąży, matce i dziecku. Niepokoju, odwadze i nadziei - mówił pastor kościoła.

Ale na stronie kościoła szybko pojawiły się prześmiewcze komentarze: "Mam nadzieję, że to dziewczynka". "A teraz którędy do kliniki aborcyjnej?". Niektórzy nie kryli oburzenia. "Przekroczyliście wszystkie granice! Maryja nie powinna być obiektem oklepanej reklamy, bez względu na to, czy wasze intencje są dobre, czy też nie". Lyndsay Freer, rzecznik Kościoła katolickiego, stwierdził, że reklama uderza w dwutysięczną tradycję i wiarę:

- Po raz kolejny kościół Świętego Mateusza pokazuje nam, że odszedł od tradycyjnego chrześcijaństwa, nawet jeśli jego serce znajduje się we właściwym miejscu. Maryja jest nie tylko samotną, zszokowaną matką, ale młodą kobietą, która zawierzyła Bogu.



Dwa lata wcześniej ta sama parafia opublikowała reklamę Józefa i Maryi w łóżku, przykrytych kołdrą. Obie namalowane postacie najprawdopodobniej były nagie. Pod spodem widniał napis: "Biedny Józef, ciężko dorównać samemu Bogu". W ciągu kilku godzin reklama została zniszczona przez mężczyznę, który wdrapał się na dach swojego samochodu i oblał ją brązową farbą.

Usuń mój cellulit

- Blisko mojego domu ludzie wyrzucali śmieci na ulicy. W tym miejscu postawiono kapliczkę Maryi i odtąd nikt nie ośmieli się rzucić choćby papierka. Maryja jest dla wielu ludzi symbolem mamy. A mama jest szefową. Zajmuje się dziećmi, chroni je i często jest jedyną żywicielką rodziny. W naszym kraju to normalne, że mężczyzna zapładnia kobietę i znika.



Z Amparin Serrano spotykamy się w jej fabryce zabawek Distroller w mieście Meksyk. W magazynie mijam pudła z maskotkami, fioletowe lalki w inkubatorach, malowaną porcelanę oraz torebki z podobizną Matki Boskiej. Na ścianie w pokoju wisi obraz wykonany z kolorowych koralików, który przedstawia ukrzyżowanie Jezusa. Na poduszce, o którą się opieram, również jest wizerunek Matki Boskiej.
- Pochodzę z religijnej rodziny - wspomina Amparin. - Jako dziecko chodziłam z mamą na pielgrzymki do Bazyliki Matki Boskiej z Guadalupe. Potem wyszłam za mąż za Żyda. Kiedyś zabierałam go do kościoła i powiedział mi, że panuje w nim ciężka atmosfera. Odstraszała go figura Jezusa wiszącego na krzyżu z twarzą cierpiętnika. Chciałam zmienić postrzeganie naszej religii.



Na pomysł zmiany wizerunku Matki Boskiej wpadła na targu w Gwatemali, gdy zobaczyła medalik z Matką Boską w ciepłych barwach.
- W tym czasie projektowałam pamiątki komunijne. Po powrocie wydrukowałam też kartki z Matką Boską - wspomina. - Moja Maryja była kolorowa i wyglądała jak dziewczynka. Każda z kartek zawierała intencję. Na całym świecie ludzie proszą o zdrowie i inne ważne dla nich rzeczy, a ja umieściłam na nich życzenia, których na co dzień nie wypowiadamy, np. "usuń mój cellulit, proszę". Oczywiście każda z nas wie, że tak się nie stanie, ale dzięki temu moja Maryja szybko stała się bliska ludziom, bo zaczęli traktować ją jak przyjaciółkę.
Duchowni różnie reagują na twórczość religijną Amparin. W zeszłym tygodniu zobaczyła, że ksiądz odmówił poświęcenia obrazka Maryi jej autorstwa. - Niektórzy uważają, że moje rysunki nie okazują Matce Boskiej szacunku. Ale przecież jej wizerunki są wyobrażeniem autora na temat tego, jak Maryja wyglądała. Poza tym czasem mamy wobec kogoś tyle szacunku, że nie czujemy z nim bliskości. Na szczęście niektórzy księża przyznają, że dzięki mojej twórczości wierni zbliżyli się do Maryi.

Do Distroller zaczęły zgłaszać się firmy z propozycją współpracy. Wizerunek Maryi można dzisiaj znaleźć na chusteczkach do nosa, świecach, reklamówkach, produktach spożywczych, ubraniach, meblach czy długopisach. Dwa lata temu Amparin zaczęła sprzedawać lalkę Matki Boskiej. Jej firma dostaje też nietypowe zamówienia od osób prywatnych. Ostatnio poproszono ją, żeby zaprojektowała grafikę Matki Boskiej na urnę z prochami. Obecnie zabawki Distroller poza Meksykiem można kupić w kilku krajach Ameryki Łacińskiej. Ostatnio z Brazylii przyszło zamówienie na więcej przedmiotów z wizerunkiem Maryi.
Modna Matka Boga                                 

O tym, jak bliskim ludziom symbolem jest Matka Boska, wiedzą też doskonale największe gwiazdy popkultury i kreatorzy mody. A ich menedżerowie zdają sobie sprawę, ile można na tym zarobić. Wizerunek Maryi pojawia się dziś na wybiegach, wystawach i scenach muzycznych. Duet Dolce & Gabbana od kilku sezonów inspiruje się sycylijską sztuką sakralną. Na tkaniny nadrukowuje motywy z barokowych malowideł kościelnych, modelkom na pokazach na szyje zakłada różańce, a na głowę korony wysadzane kamieniami. W wywiadach Domenico Dolce powtarza, że religia jest częścią włoskiej tradycji, która go fascynuje.


Z kolei Luis Perdomo, projektant kostiumów na konkurs Miss Wenezueli, ubrał w niebiesko-liliową suknię swojego projektu... rzeźbę Boskiej Pasterki z Barquisimeto. - Niezależnie od aktualnych tendencji i mody, jej ubiór został uszyty przez miłość - podkreślił. Boska Pasterka Dusz jest jedną z najważniejszych religijnych ikon w Wenezueli. Co roku 14 stycznia miliony wiernych podążają za jej figurą w procesji, która wychodzi z Sanktuarium Świętej Róży w Barquisimeto, i docierają aż do katedry. To trzecia największa procesja maryjna na świecie. Potęgę mitu maryjnego w Ameryce Łacińskiej najlepiej chyba zrozumiała Beyonce.
Beyonce zna historię sztuki
Ma na sobie białą sukienkę do kostek, włosy zakrywa chusta. Na jej nogach spoczywa głowa młodego chłopaka. Jego ciało wyrzeźbione w kamieniu leży na podłodze. Wokół nich z gracją poruszają się kobiety w jedwabnych sukniach. Żaden szczegół w teledysku "Mine" Beyonce Knowles nie jest przypadkowy.                    
Scena nawiązuje do "Piety Watykańskiej" Michała Anioła - rzeźby Maryi trzymającej w ramionach zdjętego z krzyża Jezusa. Dzieło w niezwykły sposób ukazuje bliskość między matką a dzieckiem. I właśnie o tym śpiewa w "Mine" Beyonce - o emocjonalnych problemach, z którymi muszą zmierzyć się kobiety, gdy zostają matkami.
Kiedy kilka miesięcy temu na Instagramie Beyonce opublikowała zdjęcie w zielonkawym welonie na tle kolorowych róż, informując w ten sposób fanów, że spodziewa się bliźniąt, publiczność zaczęła analizować wszystkie detale.
Wygląda na to, że Beyonce i jej fotograf znają historię sztuki - twierdzi Dennis Geronimus, profesor Wydziału Historii na New York University w wywiadzie dla BAZAAR.com.
Zdjęcie nawiązuje do Matki Boskiej z Guadalupe, patronki Ameryki Łacińskiej. Właśnie w ten sposób często jest przedstawiana w sztuce ludowej. Kościół katolicki uważa, że Maryja ukazała się czterokrotnie świętemu Juanowi Diego, nawróconemu Indianinowi, na szczycie góry Tepeyac. Był rok 1531, dziesięć lat po konkwiście Meksyku. W czasie jednego z objawień Maryja miała poprosić Diego, żeby zerwał rosnące na stokach Tepeyac róże i umieścił je w swoim poncho. Następnie miał udać się z kwiatami do Juana de Zumarraga, pierwszego biskupa Miasta Meksyk. Gdy w czasie spotkania Diego wysypał przed nim płatki róż, na poncho objawił się wizerunek Matki Boskiej. Dzisiaj indiański płaszcz (tlima), na którym według Kościoła ukazała się Maryja, został oprawiony i wisi nad ołtarzem w bazylice Matki Boskiej z Guadalupe w mieście Meksyk, którą wybudowano w miejscu objawień.
Na tegorocznych Grammy Beyonce wystąpiła w złotej sukni i aureoli dookoła głowy. "O Matko Boska! Czuję się, jakbym była w kościele" - komentowali ludzie na Twitterze. - Beyonce zrobiła ukłon w kierunku rynku latynoamerykańskiego - twierdzi Jim Nikas, dyrektor Posada Art Foundation. - Meksykanie uważają Maryję za Matkę wszystkich, a nie tylko matkę syna Bożego. Przedstawiając siebie w roli matki Jezusa, chciała pokazać, jaka radość płynie z macierzyństwa.



Z kolei Rihanna w "Love without Tragedy/ Mother Mary" śpiewała o odnalezieniu bezwarunkowej miłości u Boga, a w krótkometrażowym filmie "Tropico" postać Matki Boskiej przybiera Lana del Rey w jasnoniebieskiej sukience i welonie na głowie. Modli się: "Drogi Johnie, wybacz nam nasze winy" i po chwili widzimy postać w przebraniu kowboja, który przypomina nieżyjącego aktora Johna Wayne'a.
Super-Maria
Soasig Chamaillard, początkująca francuska ilustratorka, dorabiała, tworząc małe figurki potworów na zlecenie kilku francuskich sklepów. W tym samym czasie zaczęła kolekcjonować stare figurki Matki Boskiej. A potem zaczęła je modyfikować. Powstała seria figurek, które przedstawiają Maryję jako Barbie, Supermana, Hello Kitty czy Czarodziejkę z Księżyca. Kiedyś znalazła dwa identyczne popiersia Maryi. Gdy je zwróciła do siebie twarzą, powstało wrażenie, że dwie kobiety się obejmują. Figurkę pomalowała w kolorze tęczy.
- Myślę, że religia, mimo wszystko, musi być przekazem miłości. Jeśli Bóg jest miłością, jak uważają chrześcijanie, to nie sądzę, że byłby przeciwko ludziom, którzy wiążą się z partnerami tej samej płci - mówi Chamaillard.
Jej sztuka spotkała się z silnym sprzeciwem osób wierzących, które uznały, że dopuściła się świętokradztwa i oskarżyły ją o obrazę uczuć religijnych. Z tego powodu jedna z jej wystaw w Tuluzie została odwołana.
- Wiara powinna być wystarczająco silna i przedmioty nie powinny być w stanie nią zachwiać- komentuje Chamaillard. I dodaje:
- Media, religia, kultura są ze sobą powiązane. Święty Mikołaj reklamuje Coca-Colę i pozwala nam zapomnieć, że Boże Narodzenie obchodzimy ze względu na narodziny Jezusa. Mieszanka tych trzech symboli jest odzwierciedleniem naszej cywilizacji. Ja poprzez sztukę pokazuję tylko to, co widzę. Moim zdaniem Matka Boska jest ikoną religijną, ale jest też symbolem kobiet.
Artystka twierdzi, że skoro Maryja była reprezentantką swoich czasów, to za sprawą jej figurek staje się Kobietą naszych czasów, która pracuje i jednocześnie zajmuje się rodziną. Właśnie dlatego jedną ze swoich Maryjek ubrała w strój Supermana. I nie widzi w tym nic złego.
Tekst ukazał się w "Weekendzie" na gazeta.pl

czwartek, 3 sierpnia 2017

Działaczka Ligi Kobiet Polskich: Po pomoc przychodzi do nas sporo mężczyzn. Jeszcze kilka lat temu bali się naszej organizacji


Porzuceni mężowie, emeryci, którym nie wystarcza na czynsz, skonfliktowani małżonkowie, chorzy w finansowych kłopotach - w Lidze Kobiet Polskich szukają wsparcia osoby z najróżniejszymi problemami, często skrzywdzone przez bliskich. Marianna Skrobiszewska, działaczka LKP, przyznaje, że jest rozczarowana ludzkimi postawami, ale nie może przestać pomagać. - Jeśli my odpuścimy, to co będzie dalej? - pyta.


Marianna Skrobiszewska jest jednym z czterech mediatorów w łódzkim oddziale Ligi Kobiet Polskich. Dziesięć lat temu ukończyła kurs z zakresu mediacji i została wpisana na listę mediatorów sądów okręgowych. Na życzenie stron prowadzi negocjacje w konfliktach rodzinnych, sporach sąsiedzkich i pracowniczych.
Organizacja, w ramach której działa, ma ponad 100 lat i jest jedną z najstarszych tego typu w Polsce - pierwsze konspiracyjne spotkanie odbyło się w 1913 roku z inicjatywy Izabeli Moszczeńskiej-Rzepeckiej, publicystki i działaczki oświatowej. Polska była wtedy pod zaborami i głównym celem członkiń LKP było współdziałanie z kołami młodzieży przygotowującej się do walki zbrojnej z Rosją o niepodległość Polski. Drugim kierunkiem działań organizacji były starania na rzecz równouprawnienia kobiet. Obecna na tym spotkaniu pisarka Maria Dąbrowska notowała w swoich pamiętnikach, że ta organizacja "zaszczyt kobiecie przynosi", gdyż "mimo swej kobiecości Liga Kobiet nie była gadatliwa i nieostrożna i była to zapewne jedyna organizacja tajna, która się jako taka za czasów Moskali nie wysypała".
Dziś LKP ma oddziały w całym kraju i zgłaszają się do niej ludzie niezależnie od płci, wieku czy zasobności portfela. - W Łodzi prowadzimy poradnię wielospecjalistyczną i cały czas się rozwijamy, bo potrzeby są ogromne. Zajmujemy się szeroko pojętym doradztwem, opiekujemy seniorami, osobami niepełnosprawnymi, w tym dziećmi. Organizujemy dla nich wycieczki, turnusy rehabilitacyjne i spotkania okolicznościowe - mówi Marianna Skrobiszewska.
Udzielacie nieodpłatnych porad.
Tak, bo jesteśmy organizacją non profit. Oczywiście zdarza się, że ludzie to wykorzystują. Był taki okres, że jeden z naczelników urzędu skarbowego pomagał u nas wypełnić rozliczenia podatkowe. Zaczęli się do niego zgłaszać właściciele firm. Jak im nie było wstyd? Zapytana o to jedna z pań odpowiedziała: Jak można mieć coś za darmo, to czemu nie skorzystać?
A zdarza się, że ktoś stara się odwdzięczyć za otrzymaną od was pomoc?
Bywają takie sytuacje. Jeden z panów, którego wspieraliśmy, kiedy uporał się ze swoimi problemami, przyszedł do mnie i powiedział, że chciałby się odwdzięczyć. Zaoferował pomoc przy drobnych remontach w domu, zresztą wspólnie z kolegami. I faktycznie, kilka razy przydał się innym osobom.
Z czym trafił do Ligi Kobiet Polskich?
Pewnego dnia wrócił z pracy, w domu było zimno i czekały na niego dwie głodne córeczki, które przyprowadziła ze szkoły sąsiadka. Na stole leżała karteczka od żony: Wyprowadziłam się. Nie wiedział, co ma zrobić, więc poszedł po poradę do jakiegoś stowarzyszenia dla ojców. Stamtąd pędem przybiegł do nas, do LKP, i pierwsze, co powiedział, to: Proszę pani, tam nienawidzą kobiet! Wyjaśnił, że ma pretensje do swojej żony o to, jak się zachowała, ale nie może o nic obwiniać teściowej i szwagierki, bo one starają się mu pomóc przy dzieciach. Później porozmawiałam z mamą tej kobiety. Przyznała, że nic nie wskazywało na to, że coś złego dzieje się w rodzinie córki. Ona nie pracowała, ale nie dlatego, że on tego od niej oczekiwał. Uzgodnili między sobą, że zajmie się dziećmi, a mąż pójdzie do pracy na półtora etatu...


Co mu poradziliście?
Powiedzieliśmy, że powinien żonę prosić o alimenty. Nie wolno dopuszczać do takiej sytuacji, żeby rodzic nie czuł się odpowiedzialny za swoje dzieci. W trakcie jednej z rozmów z nim wspomniałam, że kiedyś zachowania takie, jak jego małżonki, były domeną mężczyzn, a teraz coraz częściej postępują w ten sposób kobiety - tak przynajmniej wynika z mojego doświadczenia. A on odpowiedział: Ale miały dobrych nauczycieli.
Wielu mężczyzn przychodzi do Ligi Polskich Kobiet po radę?
Obecnie - sporo. Jeszcze kilka lat temu bali się naszej organizacji, bo myśleli, że jesteśmy radykalnymi feministkami. Dziś, tak jak i kobiety, trafiają do nas z problemami w związkach. Czasami czują się zdominowani przez swoje partnerki, potrzebują porady, jak zachować się w określonej sytuacji, często są to sprawy związane z rozwodami.
Nawet jeśli my, w LKP, nie jesteśmy w stanie im pomóc, to kierujemy ich do doskonałych specjalistów. Na przykład zaprzyjaźnieni psycholodzy nigdy nie odmówią pomocy, nie są materialistami. Ich wsparcie jest bardzo ważne, zwłaszcza że od pewnego czasu obserwujemy niepokojący wzrost przypadków depresji u mężczyzn i kobiet, związanej z trybem życia i warunkami socjalnymi. Tempo życia jest niesamowite. Jednocześnie pracodawcy i partnerzy mają wobec nas coraz większe wymagania. Ludzie sobie z tym nie radzą. I nie umieją ze sobą rozmawiać. Widać to, gdy spotykamy się z małżonkami w ramach mediacji. Unikają trudnych tematów. Pytam, czy mówili swoim partnerom o problemie, a oni zaprzeczają.
Skoro nie umieją ze sobą rozmawiać, to co im pani radzi?
Żeby przynajmniej zaczęli pisać do siebie o tym, co ich boli.
Jeśli nie dostrzegamy, że w naszym domu z bliską osobą dzieje się coś złego, to tym łatwiej przeoczyć takie sytuacje na zewnątrz, wśród znajomych, sąsiadów...
Dlatego trzeba mieć oczy szeroko otwarte. Ja mam to szczęście, że mieszkam na tym samym osiedlu od 35 lat. Gdyby coś mi się stało, mogę liczyć na sąsiedzką pomoc. A czasem naprawdę tej pomocy potrzeba.
U mnie, w budynku obok, mieszkała rodzina - małżeństwo z synem. Mężczyzna zachorował na raka. Syn był cały czas przy nim. Po śmierci ojca z 18-latkiem zaczęły dziać się fatalne rzeczy. Pojawili się dziwni koledzy i narkotyki. Jego mama kupiła sobie drugie mieszkanie, do którego się wyprowadziła, żeby odsunąć od siebie problemy. Zgłosiliśmy z sąsiadami sprawę do sądu, bo stwierdziliśmy, że jeśli nie zmusimy chłopaka, żeby zaczął się leczyć, to bardzo źle skończy. Ale jego mama zaangażowała adwokata, który poprosił nas, abyśmy wycofali pozew. Nie zgodziliśmy się. W trakcie rozprawy sędzia, przeglądając dokumenty powiedziała, że wynika z nich, że chłopiec był na odwyku w Krynicy. Ja to od razu sprostowałam, bo wiem, że nie ma tam ośrodka odwykowego. Okazało się, że mama nastolatka przedstawiła fałszywe zaświadczenie, za co dostała wyrok w zawieszeniu. Postanowieniem sądu jej syn musiał iść na terapię. Wytłumaczyłam mu po rozprawie, że nikt nie działa przeciwko niemu, tylko w jego interesie.
Co się z nim stało?
Wyszedł na prostą, podjął przerwaną naukę. Ale wtedy, w sądzie, było nam strasznie przykro, gdy sędzia zauważyła, że sąsiadom bardziej zależy na jego przyszłości niż własnej matce.


Z jakim sprawami ma pani jeszcze do czynienia jako mediator w LKP?
Raz przyszła do mnie kobieta, która zaciągnęła kredyt bankowy na leczenie, a potem nie była w stanie spłacać rat. Wysłałam do banku pismo w sprawie podjęcia mediacji. Zadzwonił do mnie dyrektor departamentu, żeby poinformować, że nie widzi możliwości przystąpienia do rozmów. Powiedział, że skoro tę panią stać na zatrudnienie mediatora, to ma też pieniądze na spłacenie rat. W tym momencie się we mnie zagotowało, bo ja przecież nie pobieram żadnego wynagrodzenia. Zadzwoniłam do prezesa banku, mówiąc, że proszę o zachowanie trybu formalnego w kontakcie ze mną i o decyzji należy mnie poinformować listownie. Pan prezes bardzo przepraszał, do mediacji doszło, ale bankowcy chcieli, żeby pośredniczył w niej ich mecenas. Nie zgodziłam się, bo w mediacji musi być równowaga stron - jeśli bank ma prawnika z dużym doświadczeniem, to ta pani też musiałaby mieć swojego reprezentanta. Na szczęście udało się obniżyć wysokość miesięcznych rat.
Mediacje są w Polsce popularne?
W tej chwili zaczyna być na nie nacisk. Często sędziowie proponują mediację i jest bardzo źle widziane, jeśli strony do niej nie przystąpią. W Austrii 80 proc. spraw cywilnych załatwia się w ten sposób i dzięki temu sądy nie są aż tak obciążone.
My prowadzimy mediacje m.in. z wydziałem gospodarki mieszkaniowej i komunalnej, gdy lokatorzy zalegają z płatnościami.
To duży problem?
Łódź nie jest miastem bogatym i najgorsze w tym wszystkim jest to, że ludzie się swojej biedy wstydzą. Nie chcą się przyznać, że nie stać ich, żeby na bieżąco regulować czynsz, płacić za prąd czy gaz.
Łódź jest też miastem seniorów. W dodatku nasi emeryci są nisko uposażeni, żyją na granicy ubóstwa. Wiele środowisk nie ma świadomości, jak jest im ciężko. Przed rokiem zapytałam na konferencji jedną z posłanek PO, czy wie, ile wynosi przeciętna łódzka emerytura. Powiedziała, że dwa tysiące. Sprostowałam, że niewiele ponad tysiąc. Mało jest krajów w Europie, gdzie emeryci odprowadzają podatek od tak niskiej emerytury.
Z kolei opłaty za mieszkania, w stosunku do tego, co otrzymują, są wysokie.
- Tak. Nieraz czynsze w lokalach spółdzielczych wynoszą mniej niż w komunalnych, chociaż te pierwsze są w dużo lepszej kondycji. Zbulwersowana jestem też tym, jak wysokie czynsze są w kamienicach prywatnych. Zwłaszcza że w zamian często lokator dostaje niewiele.
Wiele osób przychodzi do nas po pomoc przy zamianie mieszkań. Władze deklarują wsparcie, a potem różnie to wychodzi. Na przykład pamiętam, jak podczas wizyty w Łodzi Rzecznika Praw Dziecka pani prezydent Hanna Zdanowska zadeklarowała, że pomoże zdobyć mieszkania rodzinom zastępczym. Wkrótce przyszła do nas pani, która razem z mężem jest rodziną zastępczą dla swojego siedmioletniego wnuka. Mama dziecka nie żyje, a ojciec wyjechał do Wielkiej Brytanii i wyrzekł się syna. Chłopiec był poważnie chory, więc dziadkowie jeździli z nim z terapii na terapię, inwestując w niego wszystkie oszczędności. Mieszkali w dużym mieszkaniu komunalnym, ale nie było ich już stać na jego utrzymanie i chcieli zamienić je na mniejsze. To była droga przez mękę. W końcu nie wytrzymałam i poprosiłam dziennikarza o pomoc. Nagle okazało się, że sprawa jest załatwiona. Niestety, często musimy prosić media o interwencje.


Urząd Miasta nie chce z państwem współpracować?
- Bardzo trudno się z nimi współpracuje. W Łodzi nienagannie układa się jedynie współpraca z policją i ze strażą miejską. Oni do nas też kierują ludzi z różnymi sprawami.
Ostatnio taką drogą trafili do nas przedstawiciele wspólnoty mieszkaniowej w jednym z bloków. Mieszkańcy wysupłali ostatnie grosze, żeby wykupić mieszkania, ale został tam jeszcze jeden lokal komunalny. Zrobiono z niego melinę. Sąsiedzi mogli liczyć tylko na policję. Regularnie do tamtego mieszkania przychodzili dzielnicowy i pogotowie policyjne. Ale ile można? Musieliśmy zareagować, bo przecież ludzie nie mogli żyć w takich warunkach. Nasza interwencja sprawiła, że uciążliwa lokatorka zostanie eksmitowana.
Jaka była najtrudniejsza sprawa, jaką pani się zajmowała?
- Przypadek rodziców, którzy prawie pozabijali się, walcząc o opiekę nad dziećmi, a w ogóle nie byli nimi zainteresowani. Jedyne osoby, którym na nich zależało, to byli dziadkowie z obu stron. Sprawa toczyła się około trzech lat. W tym czasie mama i tata zaangażowali po dwóch adwokatów, przekupywali dzieci, porywali je. Coś okropnego. Wszystko po to, żeby zatruć sobie nawzajem życie. Badania psychologiczne ujawniły, że żadne z nich nie dorosło do roli rodzica. W końcu dzieci trafiły do rodziny zastępczej, do dziadków. Niestety, zanim to się stało, wyrządzono im ogromną krzywdę.
Niektórym rodzicom trudno wytłumaczyć, że partnerzy mogą się rozstać, ale z dziećmi rozwodu się nie bierze. Nie dociera to zarówno do kobiet, jak i do mężczyzn. Poza tym często są nieprzygotowani. Przychodzą, żeby ustalić warunki opieki nad dziećmi, ja proszę ich, żeby wzięli kalendarz do ręki i zastanowili się, jak wszystko zaplanować. Po dwóch tygodniach wracają i w ośmiu na dziesięć przypadków niczego nie przemyśleli. Zapominają o tym, że dzieci mają ferie, wakacje, imieniny, urodziny, że są święta. I że mają dziadków, ciotki, a tych kontaktów nie powinno się zrywać dla ich dobra. Ja się wcale nie dziwię, że te związki się nie udały, skoro o elementarnych rzeczach nie pamiętają.
Na szczęście są też przykłady bardzo pozytywne. Kilka miesięcy temu miałam mediację z parą, która wszystko wcześniej uzgodniła, łącznie z tym, czy dzieci będą wychowywane w duchu religijnym oraz na jakie zajęcia pozalekcyjne będą chodzić. Chociaż ich związek się wypalił, zachowywali się wobec siebie z szacunkiem. Zrobienie protokołu z ugody to była czysta formalność.
Niektórzy mają rację, mówiąc, że z rodziną ładnie wychodzi się tylko na zdjęciach.
- Zajmuję się teraz sprawą pewnej starszej kobiety, która jest poważnie chora i jej córka robi wszystko, żeby się nią nie zajmować. Nie ma w sobie za grosz empatii. Ta pani lada dzień odejdzie, ale córki to nie interesuje.
Innym razem sąsiadka przysłała do mnie młodą dziewczynę, która miała problem z kuzynami. Oni uważali, że skoro jest bardzo spolegliwa, to można ją wykorzystać. Zaczęli czymś nielegalnie handlować i ona nagle dostała na swoje konto pieniądze. Nie przyjęła ich i bardzo dobrze postąpiła. Oczywiście oni mieli do niej pretensje. Później się dowiedziała, że ma wezwanie do sądu, bo oskarżano ją o oszustwa.
W trakcie naszej rozmowy okazało się, że ta młoda osoba jest po czterech operacjach guza mózgu. Jednak miała ogromny hart ducha, bo jeszcze po drugiej operacji skończyła szkołę średnią. Mało tego, zajmuje się starą, schorowaną babcią, która ją po śmierci matki wychowywała. Pomogłam jej przygotować się do rozprawy sądowej. Uchroniliśmy dziewczynę przed więzieniem. Ale to nie koniec.
Zaczęliśmy być z kolegami dociekliwi, bo zauważyliśmy, że ma trudną sytuację materialną. Z powodu choroby nikt nie chciał jej przyjąć do pracy. Okazało się jednak, że dostała po matce w spadku jedną trzecią gospodarstwa rolnego, w którym mieszkają jej siostra i ojczym. Oni w żaden sposób się z nią nie rozliczali. Gdyby nie nasza przytomność, jej rodzina najprawdopodobniej przejęłaby część jej spadku przez zasiedzenie.


Jak ta sprawa się potoczyła?
- Przyjechała do mnie na mediacje jej siostra z małżonkiem i zaproponowała 13 tys. zł jako spłatę za dwa i pół hektara ziemi z budynkami. Zapytałam, na jakiej podstawie ona z tatą pobierali dopłaty z Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, skoro siostra jest współwłaścicielką ziemi i o niczym nie wiedziała. Ta pani odpowiedziała, że podpisała papiery za siostrę. Uświadomiłam ją, że to jest karalne, bo nie miała upoważnienia. Wysłaliśmy już do niej pismo, żeby zaproponowała jakąś sensowną kwotę za ziemię. W przeciwnym razie oddamy sprawę do sądu o podział majątku i nie tylko będzie musiała oddać wszystkie dotacje, ale też przez trzy lata nie dostanie na swoje gospodarstwo ani złotówki.
Nie jest pani rozczarowana ludźmi, kiedy spotyka pani takie sytuacje?
- Jestem rozczarowana, ale mnie to jeszcze bardziej mobilizuje. Ktoś powie, że powinniśmy z kolegami się zniechęcić. No dobrze, a jak my odpuścimy, to co dalej będzie? Ktoś to musi robić.
Dzisiaj ktoś od nas może chcieć pomocy, ale być może za jakiś czas my też jej będziemy potrzebować. Kiedy pracowałam w Wojewódzkim Urzędzie Pracy, właściciel jednej z firm ciągle zgłaszał wolne miejsca w swoim zakładzie i potem w skandaliczny sposób traktował bezrobotnych, których kierowaliśmy do niego do pracy. Zwracaliśmy mu na to uwagę. On stwierdził, że jest pracodawcą i może robić, co chce. Po roku przyszedł do urzędu i zarejestrował się jako osoba bezrobotna. Nie było to dla nas żadną satysfakcją. Jednak potwierdziło, że w życiu nic nie jest dane raz na zawsze i należy o tym pamiętać.
Marianna Skrobiszewska. Łodzianka. Mediator z listy Sądu Okręgowego w Łodzi, członek Rady Osiedla Śródmieście-Wschód, członek zespołu specjalistów - wolontariuszy z wielospecjalistycznej poradni przy Lidze Kobiet Polskich Łódzkim Oddziale Wojewódzkim.
Tekst ukazał się w ¨Weekendzie¨na gazeta.pl

''Moja siostra i jej mąż starali się o dziecko przez 11 lat. W końcu adoptowali dziewczynkę''. A potem doszło do wypadku


Czteroletnia Lucia musi sobie poradzić z podwójną traumą. Jest wiele dzieci adoptowanych na świecie, ale ona była adoptowana podwójnie i może zadawać sobie pytanie: ''Co jest ze mną nie tak? Matka biologiczna mnie opuściła, a kiedy znalazła się kobieta, która mnie pokochała, to zaraz zabrała ją śmierć'' - opowiada Wiktoria*, która adoptowała Lucię po tragicznej śmierci siostry i jej męża.


Od czego zaczęła się historia twoja i Luci?
- Moja siostra, Agnieszka, starała się z mężem o dziecko przez 11 lat. Jeździli na różne badania, na które wydali dużo pieniędzy. Widziałam, jak Agnieszka się męczy. Mieszkałam wtedy we Francji, byłam arteterapeutką w szkole, która przystosowywała dzieci z krajów ogarniętych konfliktami do życia w nowej ojczyźnie. Wielu moich podopiecznych straciło rodzinę w czasie wojny. Niektórzy zostali zaadoptowani, inni czekali na nowych rodziców. Przedstawiałam te dzieci siostrze, bo chciałam, żeby zobaczyła, że adopcja jest i dla niej jedną z możliwości. Do tego momentu nie brała jej pod uwagę. We Francji tak się otworzyła, że po powrocie do Polski podjęli z mężem decyzję o adopcji dziecka.
Co wpłynęło na decyzję twojej siostry?
- We Francji widziała szczęśliwych rodziców, którzy różnili się od swoich dzieci np. kolorem skóry. Tam przekonała się, że można być matką, nawet jeśli nie jest się matką biologiczną. Kiedy złożyła papiery do polskiego ośrodka adopcyjnego, powiedziałam jej, że jak tylko dostaną dziecko, to do nich przyjadę. Zadzwoniła do mnie, gdy mieszkałam w Brazylii. Jak najszybciej przyleciałam do Polski. Chciałam poznać Lucię, miałam zostać jej matką chrzestną. Uroczystość odbyła się w gronie najbliższej rodziny. Nie pojawił się na niej teść Agnieszki, bo uznał, że to oni powinni go odwiedzić.
Dwa tygodnie po chrzcinach siostra z mężem zapakowali czteromiesięczną Lucię do samochodu i ruszyli do teścia Agnieszki. Byłam przeciwna tej podróży, ale rozumiałam ich decyzję. Bardzo chcieli podzielić się z nim swoim szczęściem. W czasie drogi wydarzył się wypadek, który przeżyła tylko ich córeczka.
Musiał to być dla ciebie szok.
- Byłyśmy z mamą w rozpaczy i nie wiedziałyśmy, co się wokół nas dzieje. Jednak przed wypadkiem przeprowadziłam z Agnieszką najważniejszą rozmowę w moim życiu. "Jeśli wam się coś stanie, co ma być z Lucią?" - zapytałam. Siostra zaczęła od tego, że mają być z mężem skremowani i ona na własną uroczystość pogrzebową chce mieć paznokcie pomalowane na czerwono. Zawsze o nie dbała. Po czym już bardziej poważnie dodała: "Chcemy, żeby Lucia była z tobą". Zdziwiłam się, ale siostra tłumaczyła, że ja dam jej szerokie horyzonty. Uważała, że dziecko adoptowane musi mieć więcej niż miłość. Dlatego hasłem przewodnim w moim życiu z Lucią jest: "Sama miłość nie wystarczy".
Co masz na myśli?
- Lucia musi sobie poradzić z podwójną traumą. Na świecie jest wiele dzieci adoptowanych, ale ona była adoptowana podwójnie i może zadawać sobie pytanie: "Co jest ze mną nie tak? Matka biologiczna mnie opuściła, a kiedy znalazła się kobieta, która mnie pokochała, to zaraz zabrała ją śmierć". Muszę uchronić ją przed fatalistycznym myśleniem. Chcę Luci dać narzędzia do tego, żeby sobie z tą stratą poradziła.


Przygotowujesz Lucię do tego, żeby poznała prawdę o swojej przeszłości?
- Nie przygotowuję jej, tylko mówię o tym od pierwszego dnia. Tłumaczę Luci, że ja jej nie urodziłam. Urodziła ją inna mama. Dla niej to jest normalne. Już moja siostra, kiedy Lucia miała miesiąc, powtarzała jej przed snem: "Mama cię odnalazła. Czekałam na ciebie i wiedziałam, że to jesteś ty".
Co musiałaś zrobić, żeby zostać matką adopcyjną Luci?
- W obliczu tragedii byłam zmuszona od razu zareagować i zderzyłam się ze ścianą. Nie byłam typowym przypadkiem. Nie pasowałam do wytycznych urzędowych. Żeby zaadoptować dziecko, trzeba spełniać pewne wymagania: mieć zatrudnienie, dobrze też być mężatką, bo bardzo rzadko pozwala się na adopcję osobom samotnym. Trzeba być osobą niekaraną, zdrową psychicznie i mieć stałe miejsce zamieszkania. Ja spełniałam tylko dwa warunki. Jestem niekarana i zdrowa psychicznie. Wszyscy prawnicy, a miałam ich 11w ciągu czterech lat, słysząc na początku moją historię, rozkładali ręce: "Jest to bardzo skomplikowana sprawa". Tyle to ja już wiedziałam. Jednak życie za granicą nauczyło mnie, żeby nigdy się nie poddawać i że warto działać poza schematami. To mnie uratowało.
W jaki sposób łamałaś schematy?
- Każdy z prawników mówił mi: "Pani nie ma pracy. Niech pani jutro znajdzie pracę". A ja mieszkałam z mamą, która była na emeryturze, miałam co jeść i postanowiłam, że nie będę szukać zatrudnienia tuż po wypadku. Musiałam być mądrzejsza od psychologów i kuratorów dziecięcych. W domu czekało na mnie czteromiesięczne maleństwo, które właśnie po raz drugi straciło mamę. Nosiłam Lucię na rękach owiniętą w sweter Agnieszki, bo miał jeszcze jej zapach. Jak miałam iść do pracy?
Ponieważ nie byłam nigdzie zatrudniona,  po wypadku moja mama złożyła wniosek o bycie rodziną zastępczą dla Luci. Nie chciała, żeby jej wnuczka po raz kolejny zmieniła dom. Wtedy okazało się, że kuzynka szwagra, która nigdy nie widziała Luci na oczy, złożyła wniosek o jej adopcję. W uzasadnieniu napisała, że kocha ją ponad wszystko i nie wyobraża sobie bez niej życia. My też nie. Na korytarzu sądu przez trzy godziny pisałam wniosek o przysposobienie. Żaden prawnik nie chciał się tego podjąć.
Udało ci się w końcu znaleźć dobrego prawnika?
- Nie miałam prawa do adwokata z urzędu, więc w prawnikach utopiłam sporą część swoich oszczędności.  Jeden zrezygnował ze współpracy, bo stwierdził, że mu nie ufam. Jak mogłam mieć do niego zaufanie, jeśli pytał mnie na sali rozpraw, czego dotyczy sprawa? Zaliczki nie oddał.
W pewnym momencie prosiłam sąd o zwolnienie mnie z kosztów za znaczki sądowe, bo tysiąc złotych to dużo jak na samotną matkę. W dodatku Lucia przez pierwsze dwa lata co miesiąc była w szpitalu z powodu astmy i miałyśmy z tego powodu dodatkowe wydatki. Sąd odpowiedział, że powinnam przewidzieć wydatki związane z adopcją.



Na sali sądowej musiałaś spotkać się z kuzynką szwagra, która chciała adoptować Lucię.
- Tamta kobieta była po czterdziestce, mieszkała z rodzicami oraz siostrą bliźniaczką, miała stabilną sytuację finansową i - co podkreślała - nadal była dziewicą. W trakcie rozprawy jej prawnik próbował udowodnić, że ja nie mam pieniędzy na dziecko, bo nigdy nie pracowałam w Polsce. We Francji udało mi się zaoszczędzić pieniądze i miałam to udokumentowane. Dzięki temu się wybroniłam. Potem starano się udowodnić, że jestem niestabilna psychicznie. Padło też pytanie, ilu miałam partnerów seksualnych w swoim życiu. Sprawa trwała rok. Na szczęście sędzia była mi przychylna.
Nie miałaś momentów zwątpienia, czy podjęłaś słuszną decyzję, decydując się na adopcję? Nagle musiałaś zmienić całe swoje życie.
- Gdybym wiedziała, co mnie czeka i ile trudności napotkam, pewnie bym się przestraszyła. Ale moja siostra w krótkim czasie okazała swojej córeczce tyle miłości, że dla mnie było naturalne, że muszę adoptować Lucię. Potrzebowałam jednak czasu, żeby się do Luci przywiązać. Nie byłam mentalnie do tego przygotowana i nikt mi w tym nie pomógł.
Mogłaś liczyć na wsparcie ze strony instytucji państwowych?
- Co jakiś czas przychodziły do nas panie z MOPS-u . Za pierwszym razem zapowiedziały, że będą wpadać na kontrolę rano, jak jeszcze jesteśmy nieprzygotowane. Minął miesiąc od wypadku, a one traktowały nas, jakby nic się nie stało. Chciały tylko wiedzieć, czy szafki są posprzątane, czy dziecko ma kaftaniki i pieluchy. Żaden pracownik z upoważnionych instytucji nie zapytał, czy umiem karmić i przewinąć małe dziecko, czy byłam z nim na szczepieniu. To jest podstawa w krajach rozwiniętych.
Czy dalsza rodzina okazała ci wsparcie?
- Wydawało mi się, że nasza rodzina jest solidarna, ale po wypadku wszyscy pochowali się po kątach. Kiedy poprosiłyśmy o pomoc przy posprzątaniu mieszkania po siostrze i jej mężu, usłyszałyśmy, że możemy rzeczy wystawić przed drzwi i ludzie je zabiorą. Najtrudniejsze okazało się opróżnienie lodówki w mieszkaniu Agnieszki. Moja siostra była wyśmienitą kucharką. Rozmroziłyśmy kurczaki, pierogi, żeberka i jedząc je, próbowałyśmy zapamiętać ich smak. W końcu to jedzenie Agnieszka zrobiła swoimi rękami, dzięki temu miałyśmy wrażenie, że wciąż jest przy nas obecna.


Mieszkacie w kilkutysięcznej miejscowości, więc wiele znajomych osób poznało historię Luci. Jaki mieli do niej stosunek?
- Kiedyś stałam przy kasie w Biedronce, a kasjerka, kasując pampersy, zatrzymała taśmę i zapytała: "Z dziewczynami zastanawiamy się, jak to jest, gdy trzeba wziąć na ręce obce dziecko i  je nakarmić". Byłam w szoku. Kolega mojej siostry, gdy zobaczył Lucię w wózeczku, zaczął krzyczeć z drugiej strony ulicy: "A ona jak do ciebie mówi?". Moja koleżanka z podstawówki zamartwiała się, jak ja teraz z dzieckiem znajdę sobie faceta.
Pomogli wam za to obcy ludzie, którzy wcale nie musieli tego robić.
- O wypadku pisano w internecie. Wiele osób o naszej sytuacji dowiedziało się pocztą pantoflową. W ciągu kilku tygodni dostałyśmy pięćdziesiąt paczek z ubraniami, zabawkami, pampersami, kaszkami. Niektórzy dołączyli listy z życzeniami. Młode mamy pisały, jak odżywiać Lucię, przesyłały kalendarze szczepień. Gosia z Zakopanego zaprosiła nas do swojego pensjonatu. Sylwia i Kasia wysłały wielkie kartony z dekoracjami do pokoju Luci. Syn Ani i Pawła był w śpiączce, a oni przyjechali do nas z drugiego końca Polski, żeby pójść z nami na grób mojej siostry. Gdy umarł ich synek, odwiedzili nas ponownie. Większość tych ludzi łączyło to, że mają za sobą doświadczenie straty i rozwiniętą empatię.
A ośrodek adopcyjny? Przygotowano cię do nowej roli?
- Nie. Gdy złożyłam wniosek o przysposobienie Luci, ośrodek adopcyjny stał się jej opiekunem prawnym aż do zakończenia sprawy. Chciałam, żeby uprawniona osoba poszła do banku i dowiedziała się, w jakiej wysokości moja siostra ze szwagrem mają kredyt na mieszkanie. Nikt nie chciał mnie o tym poinformować, a odsetki były przez rok naliczane. Dyrektor Ośrodka Adopcyjnego odmówił mi pomocy. "No nie wiem, czy pani dostanie Lucię" - straszył, żebym tylko dała mu spokój.
Z kolei, gdy po zakończonej procedurze adopcyjnej podeszłam przed salą sądową do pani psycholog i poprosiłam, żeby zadzwonili do mnie, kiedy będą robić szkolenia dla rodziców. W odpowiedzi usłyszałam jednak, że szkolenia są tylko dla tych rodziców, którzy jeszcze nie mają dzieck
- Nie. Gdy po zakończonej procedurze adopcyjnej podeszłam przed salą sądową do pani psycholog i poprosiłam, żeby zadzwonili do mnie, kiedy będą robić szkolenia dla rodziców. W odpowiedzi usłyszałam jednak, że szkolenia są tylko dla tych rodziców, którzy jeszcze nie mają dziecka.
Z kolei wcześniej, gdy złożyłam wniosek o przysposobienie Luci, ośrodek adopcyjny był jej opiekunem prawnym aż do zakończenia sprawy. Chciałam, żeby uprawniona osoba poszła do banku i dowiedziała się, w jakiej wysokości moja siostra ze szwagrem mają kredyt na mieszkanie. Nikt nie chciał mnie o tym poinformować, a odsetki były przez rok naliczane. Dyrektor Ośrodka Adopcyjnego odmówił mi pomocy. "No nie wiem, czy pani dostanie Lucię" - straszył, żebym tylko dała mu spokój.
Lucia była jedyną spadkobierczynią swoich rodziców. Mogła też odziedziczyć długi.
- Kiedy już miałam prawo pójść do banku w imieniu Luci i zapytać o ratę kredytu, bank miał do mnie pretensje, że nie zrobiłam wszystkiego, co w mojej mocy, żeby opiekun prawny zadbał o jej sprawy. Zaczęłam krążyć między bankiem a kancelarią prawną. Dług rósł. W końcu prawnik udzielił mi rady: "Proszę spłacić cały kredyt i wtedy możemy rozmawiać". Wtedy sama napisałam po angielsku list do prezesa banku. Po dwóch godzinach dostałam od niego krótką odpowiedź: "Bardzo dziękuję za długi list. Jesteśmy gotowi do negocjacji". Uchylił mi drzwi, a ja wstawiłam pomiędzy nie nogę. Miałam wewnętrzne przekonanie, że Lucia zasługuje na coś więcej od dorosłych, którzy jak mantrę powtarzali: "Nie da się".
Po tym wszystkim naszła mnie taka refleksja. W Polsce lubimy o sobie myśleć, że jesteśmy otwarci, gościnni, ale to nieprawda. My nie lubimy inności. Moja psycholog z Francji, słysząc, z jaką znieczulicą się spotkałam, powiedziała, że instytucjom w Polsce brakuje zdrowego rozsądku.


Czego się od niej dowiedziałaś?
- Ta kobieta jest specjalistką od więzi. Więź między matką a dzieckiem jest oddzielną dziedziną psychologii. Zaczęła mi tłumaczyć, z jakimi sytuacjami mogę się spotkać, żyjąc z Lucią. Niektórzy mi mówią: "Najważniejsze, że ją kochasz". Otóż nie. Muszę wiedzieć, kiedy i dlaczego nastąpi jej bunt, jak on będzie wyglądać. Miesiąc temu Lucia poprosiła: "Mamusiu, zrób mi kanapkę z masłem orzechowym". "Córciu, ale u nas się nie je kanapki z masłem orzechowym na noc". Ona na to: "Tak?! Najpierw mnie adoptujesz, a potem nie chcesz się mną opiekować?!". Zaczęłam się śmiać i ją obcałowałam. A ona śmiała się razem ze mną. Większość rodziców adopcyjnych pewnie w takim wypadku wpadłaby w panikę, uważając, że okazują dziecku za mało uczuć. Ja już wiem, że córka wielokrotnie będzie mi mówić: "Nie pozwalasz mi, bo mnie adoptowałaś!". 
Zakończyłaś już wszystkie sprawy sądowe?
- Jeszcze nie. Niedługo muszę jechać do Warszawy na sprawę z ubezpieczycielem samochodu o odszkodowanie dla Lucii za śmierć jej rodziców. Zdaniem ubezpieczyciela była ona zbyt mała, żeby ich pamiętać, więc nie doznała żadnej krzywdy, dlatego nic jej się nie należy.
Czasami, gdy Lucia ma taką potrzebę, chodzimy na cmentarz i palimy świeczki na ich grobie. Dla mnie jest ważne, żeby rosła w przekonaniu, że miała rodziców, którzy ją kochali. W ten sposób buduję historię Luci, daję jej tożsamość. Oczywiście teraz ma mnie. Lucia wczoraj, patrząc na burzę, powiedziała: "Mamo, jesteśmy razem i świat jest taki piękny. Kocham cię tak bardzo, ile jest wszystkich rzeczy na świecie".
*Wiktoria chce pozostać anonimowa dla dobra Luci

Tekst ukazał się w ¨Weekendzie¨na gazeta.pl